piątek, 21 listopada 2008

na koncu swiata

Trzy ostatnie dni to prawdziwy hardcore. Innej nazwy tak dobrze pasujacej do sytuacji nie znajduje. Po dwudniowym wysokogorskim trekkingu na maxa, trzeciego dnia spedzilam 4 godziny w autobusie z El Chalten do El Calafate, po czym kolejne 19 godzin w autobusie z El Calafate do Ushuaia. W sumie okolo 1200 km. Wiec jestem na Tierra del Fuego czyli KONCU SWIATA. Powiem Wam, ze ten koniec swiata wcale nie jest taki najgorszy. Cudowne widoki, niesamowita przyroda, wszystko z kazdej strony otoczone oceanem, a jakby dobrze podskoczyc to pewnie widac by bylo przyladek Horn.

Wroce jeszcze na moment do tego trekkingu. Z przykroscia musze sie przyznac ze nie udalo mi sie zdobyc Fitz Roy'a choc bardzo chcialam i staralam sie, zabraklo mi 30 - 40 minut, bo na tyle obliczylam ostatnie 100 metrow na szczyt. Ze lzami w oczach zlazilam na dol, czas biegl nieublaganie, gdybym nie pomylila drogi (stracilam okolo pol godziny) lub wyruszyla ze 40 minut wczesniej mialabym go, bo kondycyjnie bylam w stanie ten wysilek pokonac. Tym bardziej mi przykro. Ale trudno sie mówi, wierze ze to nie jest moja ostatnia górka, no i w koncu mam motywacje by tu jeszcze wrocic ;)


Fitz Roy tuz przed wspinaczka, pozostal niezdobyty, ale wtedy jeszcze o tym nie wiedzialam


przeprawa przez Rio Fitz Roy


pomiedzy dwoma najwyzszymi szczytami na ciemniejszym tle w dolnej czesci zdjecia, przy zblizeniu, widac bedzie wijaca sie sciezke. doszlam do miejsca gdzie ta wieksza dolniejsza lata sniegu z prawej strony sciezki zbiega sie z nia. potem zegarek nakazal mi powrot, niestety ....
...
Dzisiejszy dzien traktuje lajtowo, drobne sprawunki, pranie - to przede wszystkim! a po poludniu wycieczka krajoznawcza. Jutro park narodowy i kolejny lodowiec, zafunduje sobie tez rejs w poszukiwaniu lwow morskich.
Tak mi sie jeszcze nasunelo, ze wlasciwie to musze Wam powiedziec, ze wszystkiego rodzaju srodki transportu to swietna forma zawierania nowych znajomosci. No bo jak sie jedzie kolo kogos 19 godzin to az glupio nie zagadac, prawda?
Zaskakuje mnie tez ilosc samotnych podroznikow z absolutnie wszystkich czesci swiata. W autobusie poznalam Kalifornijczyka - udalo mi sie wylac na niego sok ananasowy, i nawet sie nie obrazil, ale stworzyla sie okazja do konwersacji, po lodowcu chodzil Wloch, taki zupelnie samiutki, jakby urwany z choinki, spotkalam tez zupelnie samotnego Polaka, Francuzke, Niemke i wielu wielu innych, az nie sposob wyliczyc. Wiec chyba taka forma spedzania wolnego czasu cieszy sie dosc duza popularnoscia, wczesniej jakos nie uswiadamialam tego sobie.
Jeszcze mam jedna prosbe, nie zostawilam adresu do tego bloga naszemu przesympatycznemu koledze Czarkowi, wiec prosze o podrzucenie mu linka, cieszylabym sie bardzo moc go tutaj zobaczyc od czasu do czasu. Z gory dziekuje.
...
p.s. Chile nadal wygrywa :))
...

2 komentarze:

Krzysztof pisze...

Gosia, pieknie tam, a to cos co masz przyprawione do nog, zeby wejsc na lodowiec, brrrr nie podoba mi sie

adadi pisze...

no prosze cóż za zbieg okoliczności... Ty tymczasem na końcu świata a ja jeszcze niedawno dokladnie na jego połowie bawiłam:) i to na tym samym kontynencie...
ciagle te góry i gory... a kiedy plaża, słońce i piasek? albo jakas dżungla chociaż???;)